12/12/2007

Mimbla w kuchni.

Zatem koculka, schowana w kurtce, trafiła do naszego zimnego i brudnego mieszkania, a w zasadzie na razie do kuchni. O dziwo maluch okazał się szalenie ufny i odważny - za to my wprost przeciwnie. Po godzinie "co to będzie", "ale jak to" i "co się robi z takimi maluchami" - w tym czasie smarkula zapoznała się z kuwetą oraz miskami, zrobiła obchód podłogi, skorzystała z misek i kuwety, zrobiła kolejny obchód i rozkosznie mruczała przy byle dotyku ręką - PanKot poleciał do pracy (tak, to ciągle była niedziela), a ja zmęczyłam smarkulę piłeczkami, którymi ze Sfinksem graliśmy w hokeja lub koszykówkę. Zasnęła mi na kolanach - leżąc na pleckach ze wszystkimi czterema kończynami do góry. Wpakowałam ją do o wiele za dużej dla niej przenoski wymoszczonej swetrem, ustawionej pod stołem koło misek i zabrałam się za sprzątanie. Kocula budziła się co jakiś czas, ale tylko obserwowała czarnymi paciorkami, uprzejmie nie pętając się pod nogami i pozwalając uczciwie zapracować na zakwasy. Zjadłyśmy, popiłyśmy - ona wodę, ja reddsa, pomiziałyśmy się i zarządziłam spanie - mała niestety sama w kuchni. Zasypiając, napisałam do ciężko pracującego w weekendowe nadgodziny PanaKota "Mimbla to chyba niezłe imię?" - mało przekonana, bo zdaje się, że wszystkie Mimble są rude. Poza tym mieliśmy jej absolutnie nie nadawać imienia, bo to przecież tymczas i nie możemy się przywiązywać. PanKot zaaprobował, bo kładąc się na dwie godziny powiadomił mnie, że Mimbla dostała jeść i jest słodka.
A więc Mimbla.

Brak komentarzy: