12/17/2007

Białobrzeska gwiazda.

Wierni fani Kluski nie desperujcie, oto kolejna obfita porcja wieści i zdjęć w kilku nowych notkach. Zaniepokojonych moim blogowaniem uspokajam - tempo trzech notek dziennie zostanie wkrótce zastąpione przez jedną notkę na trzy miesiące, jak tylko Kluska zamieni się w Kluchę. Albo w eleganckie bucatini lub cannelloni. I nastąpi to lada dzień, bo panna rośnie w oczach.

Póki co jednak przechodzi choroby wieku dziecięcego, w związku z czym odwiedzamy bardzo fajne dziewczyny w lecznicy. W piątek Klusek aż usypiał na stole z nadmiaru wrażeń - najpierw pani doktor się ucieszyła i poleciała zaprezentować Krasnalettę pani technik, której mała rzuciła się pod nogi, dzięki czemu trafiła do lecznicy. Pani technik poleciała pokazać małą pani doktor, która uratowała tę, która akurat próbuje wejść do pudełka po chusteczkach, z zapaści - Mim okazała się być uczulona na tolfedynę; tak samo, jak Sfinks, z tym że on "zaledwie" pawiował na łóżko po paru godzinach od podania leku, czyli zwykle o piątej nad ranem. Nawiasem mówiąc owo pawiowanie chyba aktywowało mi instynkt macierzyński - ja, suseł, budziłam się jeszcze przed pierwszym wyładunkiem, na charakterystyczny dźwięk krztuszenia się - zupełnie bez sensu, bo to PanKota pierwszy wstaje, a tak to ja musiałam sprzątać. Ale wracając do Kluski w lecznicy: jeszcze hołdy od państwa siedzących ze swoimi zwierzakami na kroplówkach i fullservice: temperatura, pazurki (niestety w tej kolejności, ale sznyty na rękach szybko się goją), krople do oczu (lekki koci katar), czyszczenie uszu (lekki świerzbowiec), zastrzyk z antybiotykiem, ważenie (1,20 kg z czego 20 dkg to zapewne kudełki), pobór krwi do testów na FIV i FeLV (uff, ujemne), środek odrobaczający strzykawą do paszczy.
Włożona do torby Kluska momentalnie zasnęła (na plecach z łapami do góry) i kiedy stałam przy recepcji, budziło do ogólne rozczulenie - wręcz jedna pani podeszła zdziwiona pytając co ja mam takiego w torbie, że tak wszyscy do niej zaglądają i się uśmiechają. Dzięki temu, że Klusek był padnięty, mogłam wracać w rękawiczkach i nie walcząc z rozsuwającą się torebką - przenoska Sfinksa ma rozwalony suwak, zresztą jest zbyt duża, więc póki co w tej roli występuje torba Lacosty wyłożona ręcznikiem - normalnie warszawska Paris Hilton z miniaturowym pudelkiem. No, może gdybym nie paradowała w przedszkolakowej czapie z pomponem :D
Dziś miałam elegancką torebkę z czarna główką - Klusek uparł się oglądać zimny świat, ale wyleźć usiłował dopiero w kiosku koło domu. W lecznicy pod ręką pani doktor, która tak zaczarowała wszystko, żeby Mimbla do nas trafiła, smarkata chyba wiedziała, komu należy się wdzięczność za dwójkę własnych niewolników, bo nie zaprotestowała nawet przy mierzeniu temperatury.

Aha, czystym przypadkiem Mimbla najpewniej urodziła się wtedy, kiedy żegnaliśmy się ze Sfinksem. Casus foederis?

Brak komentarzy: