9/03/2009

detektyw urologiczny

Sfinks sporadycznie (ekhem, w circa 15%) nie kucał w kuwecie, skutkiem czego mocz trafiał owszem w żwirek, ale ten rozsypany wokół niej. Dopiero po odejściu świętego smoka doszliśmy do wniosku, że to nie była kwestia bardzo chwilowej sztywności stawów ani złośliwości, tylko poważny protest. Otóż wskutek dość osobliwego rozplanowania mieszkania, idealnym miejscem na kuwetę okazał się róg koło szafki z odkurzaczem. Sfinks bal się dwóch rzeczy - lecznicy oraz ryczącego ssacza. Głupi nie był, szybko się zorientował skąd potwór wyjeżdża i wcale mu się nie dziwię. Jakbym wiedziała, że koło toalety jest kretyn w samochodzie bez tłumika, to też nie zwracałabym większej uwagi na celność.
Dzięki tejże lekcji psychiki użytkownika kuwety już po miesiącu ustaliliśmy przyczynę Wielkiej Powodzi w wydaniu Mimbli. (A przynajmniej taką mamy nadzieję.) Mzimu nie bała się odkurzacza, tylko suszarki. W końcu jednak urosła i niechęć przeniosła na większe szumidło - ale nie był to strach, jak u Sfinksa. Nie czmycha na drugi koniec świata, tylko obserwuje potwora z dystansu, a odłączonego potrafi nawet obwąchać. Rzecz jasna żadne z nas nie uważa polowania ssawką na kota za świetną zabawę. Nic więc nie wskazywało na to, co zaczęło się parę tygodni temu.
Kota obsikała fotel. Ze świeżo upranymi ubraniami czekającymi na prasowanie. Hmm, chory pęcherz? Złośliwość? Raz, drugi, trzeci. Zdarzało się to, kiedy wracałam po dłuższej nieobecności - najpierw całodzienna wizyta u rodziny, potem kilkugodzinna impreza, potem godzinne zakupy. Potem kiedy nie miałam czasu się z nią bawić - zagadała do mnie raz, posiedziała na pobliskim meblu i nagle słyszę szuranie "zakopywanej" narzuty. Oż ty larwo, takaś księżniczka? Będziesz karać sikaniem wyrodną "matkę", która nie leci na każde miauknięcie?
Może jednak chory pęcherz? W końcu twardego urobku i połowicznych (tak, właśnie co drugich) sików w kuwecie nie zakopuje. Czaiłam się z pojemniczkiem, żeby nie lecieć z pustymi rękoma do lecznicy, ale bezskutecznie. Nic jej nie jest, sika dwa razy dziennie, obficie, bez trudności - tylko nie tam, gdzie powinna.
Kota tymczasem znalazła sobie nowe miejsce do podlewania- korytarz, tam gdzie zwykle stały buty. Całe szczęście, że tym razem stare klapki, które miałam wywieźć na letnisko. (Nigdy nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło - nauczyłam się chować wszystkie pary do szafki.) Najpierw tuż po moim powrocie, potem pod naszą nieobecność, a potem w nocy. No i to już nie miało sensu, bo przecież nie oddaliłam się od stada. Ba, stado w komplecie na łóżku to niemal kocie niebo. A tu albo buty, albo fotel. Wpakowanie jej nosa w wydaliny nic nie dało. Co ona nam przekazuje? A co będzie podczas naszych wakacji? A jak obleje mój cenny procesor?
Przypomniało mi się, że cała sprawa zaczęła się od nasikania na wyjętą z piekarnika blachę, która leżała 2 metry od kuwety. Przypomniało mi się i poszłam spać. Bladym świtem, kiedy sama szłam za potrzebą, moja podświadomość zdołała się wreszcie przebić z ważnym komunikatem - to ja ci przestawię tę kuwetę do przedpokoju. Świadomość przyklasnęła - ha, świetny pomysł, masz za swoje, ty mi złośliwie, to ja tobie też, a co!
Ależ głupia ta świadomość. Kota nie mogła uwierzyć we własne szczęście. Nagle standard dzienny, czyli dwa tzw. sioo i jeden tzw. kuperson znajdowały się w kuwecie, starannie zakopane.
No tak, odtworzyłam w końcu rozumowanie towarzyszące ciężkim przejściom koty. Kuweta stała się z iwyyl, być może z powodu odkurzacza. A fotel jest jakiś mało wygodny i nikt go nie używa. Kota również. No to sioo. Kuperson jakoś śmierdzi, więc może już się przemóc i iść do kuwety., ale szybko stamtąd zwiewać. Na noc oraz na dłuższe wyjście, z uwagi na cholerną lampę stojącą, którą kota usiłuje stłuc (znaczy na nią wejść), pokój "fotelowy" zamykamy - podczas braku dostępu do "kuwety" kot starał się powstrzymać. A jak już nie mógł, to trzeba było znaleźć inne miejsce. W sypialni śpi się w każdym możliwym miejscu, w kuchni je się lub leży, no to zostaje przedpokój - tam się nie leży, Najlepiej na buty, bo na podłogę to tak głupio, w końcu czasem się trzeba po niej przejść, a butów się przecież nie używa. W ogóle to one jakieś takie pojemnikowate. Mogliby się domyśleć i żwirek w nie wysypać. O domyślili się, kuwetę przestawili. Ale barany, przecież dawno im to mówiłam.
Faktycznie mówiła - była marudna, ale nie chodziło jej o miskę ani zabawę. Mogliśmy się domyśleć, a nie wzruszać ramionami, że futrzak sam już nie wie, czego chce - pralka miałaby lżejsze życie.

7/08/2009

przekora

Podczas prasowania zganiałam kota z deski i słuchałam sobie tokefemowej rozmowy z profesorem psychologii na temat altruizmu. Psycholog powiedział, że człowiek nie ma czegoś takiego jak gen przekory. Zaśmiałam się, że powinien może mnie zbadać, bo przekorna jestem zaiste organicznie. Ot, na przykład takie diamenty – wszyscy uważają, że są przepiękne i każdy chce je mieć. A ja chcąc nie chcąc krzywię się na ich widok. Mogłabym wymienić tysiąc takich czysto biologicznych reakcji „inaczej niż wszyscy” i to zarówno poważniejszych, jak i błahszych.
Jednak cóż, moje wychowanie wanie nie było chyba standardowe, za nic nie udało mi się przerobić okresu identyfikacji z grupą rówieśniczą i jako jedna z nielicznych kompletnie nie buntowałam się przeciwko rodzicom. Noo, chciałam, a jakże, tylko za cholerę nie było przeciwko czemu, rodzic uważał, że wolność stanowi wartość nadrzędną i jako że respektował moją, to i mnie wypadało odwzajemnić się tym samym. Rodzicielka znana też jako domowe gestapo, nieco się buntowała, ale musiała skapitulować.

Ale dość analizowania własnego dzieciństwa, bo można przypalić spodnie albo ogon kotu. Kotu! No tak, przecież kotu jest dowodem na istnienie genu przekory. Standardowo – nie śpi, wtedy kiedy człowiek chce spokojnie posiedzieć/pospać i śpi na kolanach akurat wtedy, kiedy człowiek chce wstać – to wie pewnie każdy kociarz.

Mimi traktuje takie zachowanie zaledwie jako wprawkę w robieniu na przekór. Numerem doprowadzonym do perfekcji jest „prysznic”. Wygląda to tak, że człowiek chce po dokonaniu ablucji, jak najszybciej się wytrzeć, nakremować, wdziać piżamkę i znaleźć się w łóżku z książką i przytulastym kotem. Ale nie – kot jest przytulasty dokładnie w tym momencie, w którym człowiek wystawia mokrą stopę z brodzika i usiłuje się wytrzeć. Mimzu staje na tylnych łapkach i wyciąga przednie, albo po prostu bezceremonialnie wskakuje na ledwie owiniętego ręcznikiem mokrego osobnika, nie przejmując się tym, że drapie mu alanbastrowy dekolt, po czym mruczy, wtula się i zostawia grubą warstwę swoich kłaków, zapewne w celu przykrycia zadrapań. Odstawić taką? – próbuje raz, drugi, trzeci, a potem patrzy zawiedziona i człowiek czuje się jak ostatni drań.
Jedyną metodą na takie łazienkowe czułości – poza zamknięciem jej przed nosem drzwi, co jednak rani jej uczucia osobiste – jest mycie się w parze. Kot wprawdzie preferuje bardziej mokrego osobnika, który oczywiście bardziej preferuje ręcznik, ale jakoś można to pogodzić – ty potrzymasz kota, ja się wytrę, potem ja potrzymam kota, a ty nałożysz krem. Kota oczywiście zdaje sobie sprawę, że robią z niej osła i w ogóle nie o to jej chodziło, ale trzyma fason, bo dobrze wie, że jutro czy pojutrze, będę brała prysznic, kiedy PanKota wyjdzie do pracy i już ona mnie wtedy radośnie obślini i obsierści.
A najgorsze jest to, że kiedy umyty i odsierściony człowiek trafia do łóżka, to już sobie spokojnie nie poczyta, bo kota właśnie skończyła fazę miziania i biega z tupotem po całym mieszkaniu, wpadając biednemu czytelnikowi znienacka na brzuch czy plecy i zaglądając w oczy z pretensjami. No co tak leżysz jak długa?

4/28/2009

czego? grzecznie pytam

kocie oko

Sfinks miał oczy złote - żadne białe złoto, żadne rosyjskie złoto, po prostu złoto złoto, jak w pratchettowej pieśni krasnoludów.
(cyt. z pamięci: "- Złoto, złoto, złoto, złoto, złoto, złoto, złoto.
- Ej, pominąłeś jedno złoto").
Z Mimi miałam kłopot. No niby te jej ślepia złotawe, ale jakieś takie nie do końca. Rozterki nazewnicze rozwiały targi minerałów. Mimi ma oczy jak księżycowe złoto.
Lewa zwykłe złoto, prawa księżycowe złoto:

A ja cholera jasna nie wzięłam od wizytówki od prowadzącej stoisko z tymi bransoletkami - lekki srebrny łańcuch, a pomiędzy ogniwami folia zwykłego lub księżycowego złota. Za diabła nie mogę teraz tego znaleźć. Gdyby ktoś trafił, to bardzo proszę o info.

I tak, Kota wraca. I tu i tam.

1/10/2009

200 kilometrów nudy

Dzięki przezwyciężeniu niechęci PanaKota do urlopów, ostatniego Sylwestra spędziliśmy w znanej już nam Stacji Hydrobiologicznej UW w Pilchach. Jest to bardzo fajna stacja, która turystów nie traktuje jak zła koniecznego i polecamy ją wielce - szczególnie ciekawie zapowiada się wczesną jesienią, bo pobliski poligon to jedno wielkie wrzosowisko. My znaleźliśmy się tam poza sezonem, dzięki znajomości z bardzo fajnymi biologami :)
Kota nie bardzo lubi być sama, nie bardzo miał kto do niej zaglądać - krótko mówiąc, najlepiej ją zabrać. Kota nigdy nie jeździła samochodem, a jedyne wyjścia to w zasadzie spacer w przenosce do lecznicy. Wpakowaliśmy więc Czarną do transportera dla średniej wielkości psów, nabytego jeszcze za Śmigota, załadowaliśmy samochód po sufit ciepłymi swetrami, sprzętem nurkowym (no, może zejdziemy po lód) oraz latarkami (dwa lata temu prąd pojawił się jakieś dwie godziny przed północą), a na to wszystko postawiliśmy transporter, żeby Kota pomiędzy fotelami widziała drogę.
Ryzykowne to było - Sfinks miał chorobę lokomocyjną i nie będąc na przednim siedzeniu, w torbie z miejscem na wystawienie łebka, skarżył się donośnie na swój los i popuszczał z dwóch otworów tylnych oraz jednego przedniego. W sumie to mu się nie dziwię.
Mim schowała się w kącie transportera i całe 200 kilometrów nie spuszczała oczu z drogi. Przy wyjeździe z granic W-wy pisnęła dwa razy. Pół godziny przed dotarciem na miejsce w samochodziku rozszedł się lekki smrodek. Bardzo lekki, więc zerknąwszy do transportera wyłożonego bardzo inteligentnie kocem w cętki i zobaczywszy skulonego, ale spokojnego kota, uznaliśmy, że najwyraźniej nawóz z pól wpadł nam do klimatyzacji. Smrodek szybko minął, jednak na miejscu wraz z kocem wyjęliśmy kilka bobków. I nic nie powiedziała!
Stacja na parterze mieści laboratoria, ogromną kuchnię z wielkim stołem oraz łazienkę (z sauną!). Na piętrze jest ogromny hol z kominkiem oraz sypialnie. W jednej z nich Mimzu spędziła parę dni - panikowałam, że zgubi mi się w sporym jednak budynku. Może i wzięlibyśmy ją do jadalni, ale dwie osoby okazały się mieć ostrą alergię na kociaste. I jeszcze była piesa, wprawdzie mieszkająca z kotą i bardzo przyjazna, ale nasze futro psy widzi tylko na trawniku parę pięter niżej. Zatem Kota szybko zbadała pokoik, czując się nie jak zamknięta w mieszkaniu i średnio zainteresowana klatką schodową, tylko jak zamknięta w pokoju, i to nie w tym, w którym jest cała zabawa. Cóż, mimo wszystko lepsze to niż samotne siedzenie w domu i krótka wizyta uprzejmego karmiciela.

Kota się zatem wynudziła i nie widziała:
fajerwerków:

pierzastego śniegu:

pokrywającego wrzosy aż po widnokrąg:

oraz inną roślinność:

ani zwierzyny, której na zdjęciu nie będzie, bo nikt nie uwierzy, że te trzy piksele to właśnie łoś.

Ożywiła się, kiedy porozrzucane po całym pokoju rzeczy znowu zniknęły w torbach, a te z kolei zniknęły za drzwiami. Bez oporów dała się namówić do wejścia do transporterka i jak tylko ruszyliśmy, wlazła pomiędzy kocyk a podkład wchłaniający wilgoć, i przespała tam całą drogę, ignorując wizytę na stacji benzynowej oraz śnieżycę. Pisnęła dwukrotnie - kiedy wjeżdżaliśmy w obszar W-wy. Radar ma jaki czy co?
W domu wyglądała, jakby chciała powiedzieć "sylwester? o co tyle hałasu?"

Szybko zaczęła się nudzić jesze bardziej, bo trzy dni po powrocie udaliśmy się do łóżka, wydzierając sobie termometr, antybiotyki, chusteczki do nosa i kołdrę, a jedyną atrakcją była wizyta lekarza.
Kota zatem życzy zdrowego i ciekawego 2009.